Ocena użytkowników: 5 / 5

Gwiazdka aktywnaGwiazdka aktywnaGwiazdka aktywnaGwiazdka aktywnaGwiazdka aktywna
 

Kanaryjska przygoda - rozdział pierwszy. Pomysł, przygotowania i podróż.


Przez całe moje życie miałem ciągotki do ciągłych zmian, nie podobało mi się siedzenie w jednym miejscu. Zazwyczaj ograniczało się to do wyjazdów do innego miasta związanych ze zmianą pracy a co za tym idzie - miejsca zamieszkania. Miałem też problem z tym, że często cierpiałem na wszelkiej maści przeziębienia, anginy itp. Nie było zimy, abym nie chorował przynajmniej trzy razy. Sądzę, że spowodowane to było zbyt częstym podawaniem mi w dzieciństwie antybiotyków, co mogło spowodować osłabienie odporności organizmu. Kiedy temperatury zmieniały się wraz z porami roku, nie nadążałem z przystosowywaniem się i pojawiały się choróbska.

Kiedyś więc zacząłem zastanawiać się, czy nie ma na Ziemi jakiegoś miejsca do życia, bardziej idealnego pod względem klimatu. Wpisałem w wyszukiwarce internetowej hasło "stały klimat" i jako wynik dostałem między innymi "Wyspy Kanaryjskie". Zacząłem czytać, potem drążyć temat jeszcze bardziej i tak się zaczęło. Tak narodziło się marzenie. Po wielu rozmowach z żoną Urszulą doszliśmy do wniosku, że jeżeli kiedyś nadarzy się jakaś okazja do wyjazdu, to warto by spróbować.

Okazja nadażyła się kilka lat później, niestety nie taka o jakiej myśleliśmy. Upadła prowadzona przez nas firma, przez co zmuszeni byliśmy zaczynać wszystko od nowa. Doszliśmy więc do wniosku, że skoro już kilka razy w życiu zaczynaliśmy wszystko od początku, dlaczego nie warto by spróbować właśnie na Kanarach? Tak zaczął rodzić się szybki plan, zaczęliśmy się uczyć języka hiszpańskiego. Na początku codziennie uczyliśmy się około dwudziestu nowych słówek i studiować hiszpańskie czytanki. Po kilku tygodniach dzienna ilość uczonych się przez nas słówek sięgnęła sześćdziesięciu.

Kiedy zapadła decyzja że jedziemy, kupiliśmy bilety na samolot na Gran Canarię, ponieważ tę właśnie wyspę wybraliśmy na podstawie zebranych informacji. Jedne z tańszych przelotów organizowały linie lotnicze "Air Berlin", zatem u nich właśnie kupiliśmy bilety. Zadecydowaliśmy, że pierwsze kroki w nieznane skierujemy sami, bez dwójki naszych dzieciaczków, którymi miała się zająć moja mama. Mieli do nas dołączyć po zadomowieniu się przez nas na Kanarach lub po skończeniu przez nich w Polsce roku szkolnego, żeby już im bardziej życia nie komplikować i nie zarywać roku szkolnego.

W ciągu miesiąca jaki pozostał nam do wyjazdu sprzedaliśmy większość rzeczy które przedstawiały jakąś wartość, łącznie ze starym samochodem. Uczyliśmy się hiszpańskiego i staraliśmy się nie trząść ze strachu. W końcu jakby na to nie patrzeć jechaliśmy w ciemno. Nie mieliśmy załatwionej pracy ani nie znaliśmy nikogo na miejscu. Myśleliśmy jednak pozytywnie, nie ma przecież na świecie takiego miejsca, w którym człowiek nie dałby sobie rady.

Kiedy nadszedł termin wyjazdu, a było to w listopadzie 2004 roku, wszystko było już przygotowane. Dzieci chodziły do nowej szkoły mieszkając u babci. Mimo że ciężko było to znieść pocieszaliśmy się, że nie jesteśmy pierwszymi rodzicami, którzy muszą czasowo rozstać się ze swoimi pociechami. Nadszedł zatem dzień i godzina wyjazdu, wyściskaliśmy się z dzieciakami i wyruszyliśmy w drogę.

Zaśnieżona, zamarznięta Warszawa i lotnisko Okęcie było miejscem w którym dane nam było spędzić ostatnie godziny pobytu w Polsce. Przybyliśmy tam ok. godz. 23:00 i przeczekaliśmy aż do ok. 6:00 rano. Kiedy nasz lot pojawił się na tablicy odlotów, zgłosiliśmy się na bramce i oddaliśmy nasz bagaż przechodząc do terminala. Później zapakowaliśmy się do naszego Boeinga 737, który miał nas zawieźć do Dusseldorfu, bowiem tam właśnie mieliśmy przesiadkę. Kiedy wzbiliśmy się ponad chmury zaświeciło nam w oczy słońce, co dodało nam nieco otuchy.

W Dusseldorfie wylądowaliśmy około półtorej godziny później. Dworzec lotniczy zaszokował nas swoją wielkością, w porównaniu z Okęciem jest to straszny moloch. Wielopoziomowy budynek, setki bramek, dziesiątki terminali, prawdziwy szok. W geście rozstania się z zimą, zdecydowałem się porzucić tam swoją zimową kurtkę, którą miałem na sobie. Ula nie zdecydowała się na podobny krok, nie wierzyła że na Kanarach może być tak ciepło. Przeczekaliśmy jakieś trzy godziny jakie pozostały nam do następnego lotu i udaliśmy się na właściwy terminal. Okazało się tam, że nasz samolot będzie miał małe opóźnienie, bo właśnie spawają skrzydło, które niechcący odtrąciła przejeżdżająca ciężarówka-cysterna z paliwem. No dobra, żartowałem. Nie wiem z jakiego powodu, ale spóźnienie faktycznie było, czekaliśmy około godziny.


Załadowaliśmy się do kolejnego Boeinga, tym razem 747, pełnego samych Niemców, przynajmniej takie wrażenie odnieśliśmy na podstawie gwaru niemieckich rozmów. Kiedy samolot oderwał się od europejskiej ziemi wiedzieliśmy już, że przygoda się zaczęła i nie ma już odwrotu. W trakcie lotu poczęstowano nas smacznym obiadkiem, zaserwowano film na umieszczonych pod sufitem telewizorkach. Stewardessa przechodziła obok mnie z kartonikiem pełnym słuchawek, dzięki którym można było słyszeć dźwięk do filmu. Zapłaciłem trzy euro, myśląc że to kaucja. Jakie było później moje zdziwienie, kiedy okazało się, że właścicielem słuchawek jestem teraz ja a oddać ich już nie można. Obejrzałem kawałek filmu, później przełączyłem przełącznikiem w oparciu fotela na jakąś muzykę, potem inną, było co najmniej dziesięć pozycji muzycznych i kilka ścieżek dźwiękowych do filmu. Jednak po nocy spędzonej na lotnisku i spaniu na siedząco jakaś dziwna senność mnie ogarnęła. Poddałem się więc i z muzyką w uszach odleciałem na spotkanie z Morfeuszem.

Po jakichś dwóch godzinkach obudziłem się. Ula nie spała, pogadaliśmy trochę, pooglądaliśmy widoki pod nami. Prawie przez cały czas nie było widać niczego poza morzem chmur, jednak momentami przez prześwity pomiędzy chmurami pokazywał się ląd. Na ekranie telewizorków wyświetlane były informacje na temat lotu, mapa z zaznaczeniem w którym miejscu się znajdujemy, wysokość lotu, około 10 kilometrów oraz temperatura za oknem, ok. -65 stopni Celsjusza. Później skończył się pod nami ląd i zaczął ocean, zatem nie było już na co patrzeć. Znowu zasnąłem.

Obudziła mnie zmiana tonu silników opadającego samolotu, zbliżaliśmy się już do wysp. Pięknie świeciło słońce i nie było już widać żadnych chmur. Wyspy z daleka wyglądały jak małe plamy na oceanie. W miarę zbliżania się przybierały postać niewielkich wzgórków wystających z oceanu. Było to takie nierzeczywiste, że nie wiedziałem czy to jawa czy jeszcze sen. Po kilku minutach cały widok przesłoniła jedna wyspa - Gran Canaria - na którą właśnie opadaliśmy. Byłem zdziwiony, że jest aż taka górzysta. Okolica opodal lotniska sprawiała nieciekawe wrażenie, jakieś takie szaro-bure przestrzenie, bez zieleni i jakieś wielkie szare płaszczyzny. Później okazało się, że były to folie osłaniające uprawy bananów i pomidorów.

Wylądowaliśmy... Po wyjściu z samolotu przekonałem się, że porzucenie kurtki w Dusseldorfie było słuszną decyzją. Pomimo późnej już godziny było całkiem cieplutko, co najmniej 20 stopni. Po odebraniu bagażu wyszliśmy z budynku lotniska aby pooglądać rosnące tam palmy. Później skierowaliśmy swe kroki w stronę przystanku autobusu nr 60 jadącego do Las Palmas. Autobusy tutaj nazywane są guaguas. Chwilę później przyjechał autobus i po wykupieniu biletów za dwa euro z haczykiem od osoby, załadowaliśmy się na pierwsze siedzenia aby mieć dobry widok. Kiedy czekaliśmy na autobus zdążyło się już ściemnić i teraz pruliśmy autostradą podziwiając piękne, nocne widoki.


Czytaj dalej...