Ocena użytkowników: 0 / 5

Gwiazdka nieaktywnaGwiazdka nieaktywnaGwiazdka nieaktywnaGwiazdka nieaktywnaGwiazdka nieaktywna
 

Wyspy Kanaryjskie - rozdział trzeci. Urządzamy się, dzieci przyjeżdżają.


Nasza nowa kanaryjska siedziba była całkiem niezła. W bardzo dobrym stanie, czysta i elegancka, niestety zupełnie pozbawiona mebli. Jedyne sprzęty znajdowały się w kuchni, a były to szafki, kuchenka i zlewozmywak. Musieliśmy więc skompletować jakieś przedmioty użytku codziennego. Nie dysponowaliśmy tak dużą ilością gotówki, aby móc po prostu iść do sklepu i kupić sobie wszystko co potrzebne. W ten sposób musielibyśmy wydać kilka tysięcy Euro, zatem pozostało nam odwiedzić sklepy z rzeczami używanymi. Kupiliśmy tam większość potrzebnych rzeczy, łącznie z meblami do wszystkich pokoi.

Z początkiem maja wyprowadziliśmy się od naszego dotychczasowego gospodarza i wprowadziliśmy "na swoje". Aby mieć dostęp do Internetu założyliśmy linię telefoniczną. Trafiliśmy na promocję, w której założenie linii było bezpłatne. Po tygodniu od złożenia zamówienia telefon już działał. Jeszcze jeden tydzień oczekiwania i mieliśmy też linię ADSL, czyli połączenie do Internetu.

Pomału zbliżał się termin przyjazdu naszych dzieci. Wraz z nimi w charakterze opiekunki, a także osoby zaproszonej na długie wakacje, przyjechać miała moja mama. Czekaliśmy niecierpliwie, aż wreszcie nadszedł ten dzień. Wypożyczyliśmy więc samochód i pojechaliśmy na lotnisko. Kiedy byliśmy już blisko, pomimo że było jeszcze całkiem jasno, zobaczyliśmy w chmurach jasną gwiazdkę. Powiedziałem do Uli - "To nasze dzieci". Nie pomyliłem się, gwiazdka stawała się coraz jaśniejsza, aż w końcu przybrała postać lądującego samolotu z zapalonym przednim reflektorem. Pozostało nam poczekać jeszcze chwilę, aż opuszczą samolot i dotrą do terminala przylotów, który odgrodzony jest od holu grubą szybą, za którą ich wypatrywaliśmy. Niestety nie można tam było wejść.

Byliśmy bardzo podekscytowani i zarazem wzruszeni, że wreszcie nadeszła ta chwila. Tyle miesięcy tęsknoty, czekania i łez. Wreszcie są, zobaczyliśmy ich! Zaczęliśmy do nich machać przez szybę i dziko wrzeszczeć, jednak oni przeszli o kilka metrów od nas, nie zauważając nas. Stanęli kawałek dalej i czekali na bagaż. Co któreś z nich odwróciło wzrok w naszą stronę, to zaczynaliśmy machać od nowa, jednak oni dalej nas nie zauważali. W którymś jednak momencie Ola wreszcie nas dostrzegła i puściła się biegiem w naszą stronę. Biedactwo było tak zaaferowane, że z wrażenia się potknęło i przewróciło. Rafał też za nią pobiegł. Pomachaliśmy sobie trochę przez szybę i pokazaliśmy im, że idziemy do wyjścia z terminala, gdzie się spotkamy. Kiedy odebrali bagaże wyszli do nas i rzuciliśmy się na siebie z dziką radością. Ola i Ula oczywiście się popłakały. Karmiliśmy wygłodniałe oczy swoim widokiem, a kiedy już pierwsze emocje z nas zeszły, zebraliśmy bagaż i udaliśmy się w stronę parkingu.

W drodze do miasta pokazywaliśmy im wszystko objaśniając. Gdy dotarliśmy na miejsce, wysiedliśmy i wprowadziliśmy ich do nowego domu. Pokazaliśmy im mieszkanie i ich pokoje, w których czekały nowe zabawki. Później zjedliśmy pierwszą od kilku miesięcy, wspólną kolację. Rozmawialiśmy i patrzyliśmy na siebie szczęśliwi. Rodzina znowu była w komplecie.

Mijały dni, przyzwyczajaliśmy się do siebie od nowa, dzieci uczyły się życia w nowych warunkach. Uczyliśmy ich też trochę hiszpańskiego, bo od września czekała ich hiszpańska szkoła, do której ich już zapisaliśmy. Na nieszczęście nie było miejsc w szkole położonej w naszej dzielnicy i trzeba było czekać aż rozpocznie się rok szkolny, kiedy to miano nas powiadomić w której szkole są jeszcze wolne miejsca. Pomimo, że wakacje już się skończyły, dowiedzieliśmy się, że nie odbyła się jeszcze konferencja międzyszkolna, na której zapadają decyzje o przyjmowaniu dzieci. Rok szkolny trwał już chyba około dwóch tygodni, kiedy powiedziano nam wreszcie, że dzieci mogą zostać przyjęte do szkoły położonej o jakieś półtora kilometra od domu. Dobre i to, dobrze że nie na drugim końcu miasta.

Dzieci rozpoczęły więc naukę w swojej nowej szkole. Oprócz tego zapisaliśmy ich na dodatkowe zajęcia, mające im pomóc w nauce hiszpańskiego. Każdego dnia dodatkowa godzina nauki języka. Co ciekawe, Rafał miał w Polsce iść do piątej klasy, a tutaj poszedł od razu do szóstej. Ola miała rozpocząć pierwszą klasę a tutaj przyjęli ją do drugiej. Dlaczego tak dziwnie? Otóż tutaj dzieci zaczynają naukę rok wcześniej niż w Polsce i o przyjęciu do szkoły decyduje rok urodzenia, a nie to do której klasy chodziły wcześniej. Musieliśmy więc trochę poduczyć ją pisać, a czytać na szczęście już umiała.

Jeśli chodzi o moją pracę, to uznałem że mój hiszpański jest już wystarczający do szukania zajęcia w moim zawodzie, czyli jako informatyk. Po dwóch miesiącach szukania udało mi się znaleźć pracę w firmie komputerowej. Nie przeszkadzał im nawet za bardzo mój kaleki hiszpański. Była to nowo powstała firma, do której razem ze mną przyjęto trzech innych, tutejszych ludzi. Niestety, po przepracowaniu miesiąca okazało się, że właściciel jest oszustem. Nie zapłacił żadnemu z nas za pracę którą dla niego wykonaliśmy.

Nie ma jednak tego złego co by na dobre nie wyszło, właściciel firmy był tylko podwykonawcą dla innej firmy, z Madrytu. Firma ta przekonawszy się że jestem dobry, zatrudniła mnie bezpośrednio. Moja praca dla nich trwa do dzisiaj. To jednak co nie jest w niej ciekawe, to zarobki. Średnia płaca technika - informatyka, to w Hiszpanii kwota około 750 - 800 Euro. Mam wprawdzie dużo wyższe kwalifikacje, bo przez ostatnie lata pracowałem jako administrator systemu i pozwoliłyby mi one pracować na wyższym stanowisku, jednak wyspecjalizowałem się w systemach uniksowo-linuksowych. Na nieszczęście tutaj wszędzie króluje Windows.

Jak więc widać, w życiu raz jest z górki, raz pod górkę. Bilans jednak ogólnie jest dodatni.

Czytaj dalej...